Spokojnie i z reką na sercu mogę powiedzieć, że uwielbiam swoją pracę! Ciekawe zajęcie, ciągle nowe wyzwania, cudowni ludzie… czego chcieć więcej?! Nie jest idealnie, i oczywiście zmieniłabym kilka drobnych szczegółów (np. moje codzienne, prawie 2-godzinne dojazdy) ale ogólnie rzecz biorąc można mi przypiąć łatkę szczęśliwego korpo-szczura;-) W swoim życiu pracowałam w wielu miejscach, w różnych branżach i z zupełnie różnymi ludźmi. I nie zawsze było tak kolorowo jak jest dzisiaj.
Pierwsze pieniądze zarobiłam jako nastolatka, przy zbiorze jabłek. Dwa dni ciężkiej pracy fizycznej u babci na wsi się opłaciły, bo mogłam sobie pozwolić na markowe jeans’y Levi’s, które nosiłam potem przez jakieś 10 lat! Moją pierwszą ‘prawdziwą’ pracę dostałam zaraz po maturze, w wieku 19-stu lat. Z dnia na dzień postanowiłam spakować manatki i wyjechać do Warszawy. Już po 2 dniach roznoszenia CV zapronowano mi dzień próbny w jednej z najbardziej popularnych wtedy restauracji w stolicy. Byłam przeszczęśliwa! Wprawdzie słyszałam od znajomych (którzy mieli styczność z tym miejscem przez innych znajomych), że będzie ciężko, ale moja ekscytacja oraz wizja zarabiania własnych pieniędzy zwyciężały. Kiedy pozytywne emocje już opadły i przepracowałam jakieś trzy tygodnie, zdałam sobie sprawę jak bardzo mieli oni rację…
System 2-na-2 czyli dwa dni pracy, dwa dni wolnego… brzmi świetnie, ale co z tego skoro godziną rozpoczęcia zmiany była 10 rano a zakończenia 3 w nocy… te ‘wolne’ dni spędzałam albo na odsypianiu albo chodziłam wtedy jak zombie;-) Wracałam sama nocnym tramwajem – kiedy teraz o tym pomyślę to ciarki przechodzą mi po całym ciele i dziękuję Bogu, że nic mi się nie stało. Oprócz obsługi gości (co akurat zawsze sprawiało mi wielką frajdę!), każdego wieczora musieliśmy dokładnie wysprzątać całą knajpę… mycie toalet to był pikuś w porównaniu z nielakierowanymi, drewnianymi stołami i podłogami, które trzeba było szorować wrzątkiem. Kolejnym punktem obowiązkowym każdej zmiany było liczenie wszystkich sztućców, kart menu, świeczników… jeśli czegoś brakowało to musieliśmy się składać i płacić za to z własnej kieszeni. To samo tyczyło się gdy jacyś goście wyszli bez płacenia za rachunek… sorry Dolores, ale nie dopilnowałaś, więc teraz wykładaj kasę na stół! Przy ilości stolików, którymi musiałam się zaopiekować, dopilnowanie każdego gościa z osobna było naprawdę nie lada wyzwaniem.
Na osobny akapit ‚zasługuję’ w tym wpisie pewna ‚głupia Aśka’, która tą pracę mi ciągle uprzykrzała (oprócz mnie nie trawiło jej tam jeszcze jakieś 99% pracowników). Ciągle się na nas ‚młodych’ darła, nie chciała nic tłumaczyć, a jak ktoś coś zrobił źle to odrazu szła na skargę do kierownika. Taka stu-procentowa zołza! Nigdy nie zapomnę jak przed ogródkiem piwnym pełnym gości, zaczęła mi i mojej znajomej ostentacyjnie pokazywać jak się zamiata chodnik, bo ‚my takie młode, że pewnie nie potrafimy!’… do końca tego dnia miałam łzy w oczach, ale się nie poddałam. Znalazłam ją po kilku latach na fejsie i chciałam jej nawet napisać co o niej myślę haha, ale stwierdziłam, że nie ma sensu.
Moja historia może i brzmi bardzo negatywnie, ale teraz wspominam tamten okres bardzo miło, wręcz z łezką w oku! Po ‘wyjściu z rodzinnego domu’ gdzie mama wszystko dla mnie robiła i rodzice dbali żeby niczego mi nie zabrakło, ta praca była dla mnie prawdziwą szkołą życia. Poznałam kilka fajnych osób, nauczyłam się kelnerowania no i pierwszy raz spróbowałam wtedy krewetek, które kocham do tej pory!
Pierwsza praca jest często daleka od ideału, ale na pewno uczy nas pokory i szacunku do pieniędzy. Nowe znajomości, nauka wielu rzeczy i ten młodzieńczy zapał… trochę za tym tęsknię! Zapytałam trzy blogerki o ich doświadczenia, zobacz jak one wspominają ‚tamte’ czasy!
Malwina, autorka najpopularniejszego bloga parentingowego w Polsce Bakusiowo.pl mówi o sobie, że jest pracoholikiem. Wiele lat pracowała w korporacji, pnąc się po szczeblach kariery. Kilka miesięcy temu odeszła z firmy, aby móc rozwijać swoją największą pasję – pisanie i prowadzenie bloga. Jest teraz szefową dla samej siebie, ale nie zawsze tak było…
Byłam zawsze niesamowicie honorowym człowiekiem i nienawidziłam prosić o cokolwiek. Nawet moich rodziców! Tylko o jedno prosiłam przez kilka miesięcy. O gitarę, która kosztowała 450 zł a taka gotówka była poza moim zasięgiem bo musiałabym na nią odkładać przez 9 miesięcy każde moje 50zł kieszonkowego co miesiąc (o które też potrafiłam nie upomnieć się przez kolejne 2 miesiące dopóki rodzice sobie o nim nie przypomnieli). O matko… dziwny człowiek ze mnie wiem. A ta gitara do tej pory mnie gnębi. Straciłam twarz i POPROSIŁAM o gitarę. I to nie raz! Aaaaale wstyd Malwina:)
Do pierwszej pracy poszłam jeszcze będąc w klasie maturalnej. Mój ówczesny chłopak pracował w pizzerii w naszym miasteczku i praktycznie tam przesiadywałam całymi popołudniami. Któregoś dnia biedaczek się rozchorował i nie miał nikogo na swoje zastępstwo a tego dnia do lokalu zeszły się chyba wszystkie okoliczne wioski. Jako, że z jego szefem miałam dosyć luźny kontakt pozwolił mi go zastąpić. I tak dołączyłam do załogi. Do matury tylko weekendami, po maturze już na cały etat. Pamiętam co kupiłam za pierwsze zarobione pieniądze. Pojechałam do Puław do sklepu Nike i kupiłam sobie szmacianą torebkę, którą dumnie nosiłam na ramieniu przez 3 kolejne lata. Niestety nie należę do pokornych ludzi i im dłużej pracowałam w pizzerii, tym mniej podobały mi się zasady tam panujące oraz to, że nie wszyscy pracowali tak gorliwie jak ja, a szef zdawał się faworyzować pewne osoby nie za to jaką pracę wykonywały a za to, jak bardzo potrafiły się z nim „zbratać” tak to nazwijmy. Pewnego dnia wkurzyłam się i wykrzyczałam mu wszystko po czym podjęłam decyzję o wcześniejszej wyprowadzce do Warszawy.
W Warszawie swoją przygodę z pracą rozpoczęłam od call center, z której pomimo rewelacyjnych efektów sprzedażowych jak na takiego młodziaka, po miesiącu zrezygnowałam… wstawałam o 4 rano, wracałam do domu o 21 bo prosto z pracy jechałam na uczelnię. Moim całodziennym menu były dwa tosty z serem o świcie i snickers z automatu zjadany „na kilka razy” bo odchodząc od komputera musieliśmy zaznaczać przerwę. Oszukać się nie dało bo jeśli przez minutę nie dzwoniliśmy do kolejnych numerów przerwa załączała się sama. A na 8 godzin pracy mieliśmy tylko 15 minut przerwy. Schudłam kilka kilogramów, wypadły mi dwie garści włosów i… postanowiłam szukać szczęścia w pracy w butiku w centrum handlowym. Przebiegając przez czerwone światło pod CH Arkadia (musiałam pobiec żeby zdążyć wydrukować CV przed rozmową w kafejce internetowej bo przecież nie miałam drukarki) mój ubogi budżet postanowiła jeszcze uszczuplić przemiła Pani policjantka wręczając mi mandat w wysokości 50zł. Pracę dostałam a za pierwszą i ostatnią wypłatę opłaciłam sobie mandat i kupiłam drukarkę :) Dlaczego zrezygnowałam również z tej pracy? Ano dlatego, że musiałam znów dojeżdżać 2 godziny, stać 10 godzin w miejscu i zachwalać klientki, które wyglądały obrzydliwie w nieumiejętnie dobranych przez siebie ciuchach. Nie potrafiłam. Nie umiałam. Do tej pory podziwiam dziewczyny, które potrafią pracować w sklepach.
Co robić… jak żyć? Pytałam moich kolegów ze studiów, kiedy szliśmy na przystanek autobusowy po Krakowskim Przedmieściu. I wtedy jeden z nich wskazał na restaurację Rooster, vis a vis naszego Wydziału Dziennikarstwa. „Tu możesz pracować z Twoją figurą!” usłyszałam. Rooster to była polska podróbka amerykańskiego Hootersa a ja po diecie snickersowej i dwóch pierwszych miesiącach pracy rzeczywiście miałam szałową figurę. Następnego dnia siedziałam już na rozmowie kwalifikacyjnej z przemiłym Grzesiem a po dwóch dniach byłam już „kurczakiem”. I tak przez kolejny rok. To było moje miejsce. To było coś pięknego. Luźny, sportowy styl, super koleżanki, ekstra zarobki z napiwków. Gastronomia była moim przeznaczeniem. Po pracy w Roosterze przez chwilę pracowałam w dyskotece „dla bogatych”. Tam zobaczyłam prawdziwych barmanów i zapragnęłam pracować nie jako kelnerka a właśnie jako barmanka. Poszłam na kurs barmański z prawdziwego zdarzenia, przekręciłam się przez kilka największych dyskotek w Warszawie aż dotarłam do mojego przeznaczenia: DESPERADOS :) Klub, w którym spędziłam najpiękniejsze lata moich studiów. Pracowałam tam weekendami nawet kiedy zaczynałam pracę w „korpo”. Poznałam fantastycznych ludzi, z którymi spędzałam czas nawet po pracy. To było coś pięknego. Jedni imprezowali w weekendy po tej stronie baru z parkietem, inni woleli imprezować w pracy zarabiając przy tym bardzo fajne pieniądze jak na możliwości 20-latka. Fantastyczna muzyka, fantastyczni ludzie i Ci z mojej strony baru i Ci ze strony „parkietu”. Każdemu studentowi polecam pracę w gastronomii. I to właśnie nie jako kelner/kelnerka a jako barman. Owszem praca jest niesamowicie ciężka i wyczerpująca ale fizycznie, nie psychicznie. Uśmiechasz się do ludzi, rozmawiasz ze znajomymi a czas pomiędzy północą a 4 rano dosłownie pędzi. Jeśli nie potrafisz trzymać tempa nie poradzisz sobie – to fakt, ale myślę, że to kwestia wprawy i doświadczenia. Ja swoje – gastronomiczne zdobywałam jeszcze jako licealistka więc to było dla mnie coś naturalnego.
Ewelina Mierzwińska jest pasjonatką wszelkich form rozwoju osobistego i oprócz niezwykle motywującego bloga, od wielu lat prowadzi także swoją firmę zajmującą się budowaniem wizerunku online i tworzeniem własnych biznesów…
Chyba mogę powiedzieć o sobie, że jestem szczęściarą! Nigdy nie wykonywałam pracy, którą nie chciałam tak naprawdę się zajmować, a jeśli w którymś momencie przestawałam czuć się komfortowo w konkretnym sposobie zarabiania pieniędzy to po prostu go zmieniałam! Nigdy też nie pracowałam u nikogo na etacie, co jeszcze do niedawna odbierałam jako poważną lukę w doświadczeniu, dziś patrzę na to zupełnie inaczej. Nie będzie więc w mojej historii pierwszej pracy momentów dołujących czy znaczących punktów zwrotnych. Będzie za to mała podróż w czasie ;)
Byłam wykończona, zmęczona, zrezygnowana… ale nic tak nie nauczyło mnie pokory, szacunku do zarobionego pieniądza i pracy jak właśnie ta pierwsza praca w Anglii. Kolejne lata/wakacje także spędzałam właśnie na pracy w Anglii, w międzyczasie awansując na barmankę;-) (mohito to moja specjalność).Co prawda od tamtego czasu minęło „trochę” lat, ale do dziś miło wspominam ten okres. To była dobra życiowa lekcja.